Ten rejs z kolei był wyjątkowy, gdyż : był to 10 rejs fundacyjny i po raz pierwszy na pokładzie pięknego żaglowca, jakim jest STS Pogoria. Był wyjątkowo długi , bo trwał 9 dni, po raz pierwszy płynęliśmy po Morzu Północnym, po raz pierwszy doświadczyliśmy pływów i prądów, jakie rządzą na tymże morzu. Wyjątkowo dalekim: przepłynęliśmy 754,mil morskich i długim pod względem żeglugi: 130h.
Ale od początku. Nasz przygoda rozpoczęła się dzień wcześniej, a właściwie wieczór wcześniej, bo o 22.00 na parkingu naszego biura przy Broniewskiego 3. Tu w oczekiwaniu na autokar witaliśmy się wzajemnie i żegnaliśmy z tymi co nas odprowadzali.
Po sprawdzeniu listy obecności, przedstawieniu planu drogi i godziny dotarcia ruszyliśmy. Późna godzina większość z nas uśpiła, ale emocje, adrenalina części z nas w ogóle nie dały zasnąć.
Po 80 kilometrach w okolicach Nieborowa na pokład autokaru zaokrętował się kapitana naszego rejsu – Andrzej Ziajko. Z kapitanem na pokładzie od razu poczuliśmy się bezpieczniej. Kiedy jednak na pokład wsiadł kucharz – Mirek Olczak, druga najważniejsza osoba po kapitanie na statku, nasz poziom zadowolenia jeszcze bardziej wzrósł.
Jeszcze kilka przystanków na niemieckich parkingach i już za chwileczkę, już za momencik… naszym oczom ukazała się tablica: „Willkomen in Bremerhaven”. Dojeżdżamy do portu, jest 10.00, widzimy maszty Pogorii, adrenalina osiąga zenitu: Jest, jest! Widzisz? Gdzie? No tam, tam! Widzę, jest, stoi! Piękna dostojna trzymasztowa barkentyna, w tym jeden maszt z żaglami rejowymi , wybudowana w 1980 roku, o długości całkowitej 41 metrów, szerokiej na 8 metrów, której maszty osiągają wysokość 32 metrów, a powierzchnia 15 żagli to 994 m2. Nasz dom przez najbliższe 9 dni.

W pierwszej kolejności wyładowaliśmy bagaże i prowiant, który, jako pierwszy wnieśliśmy na pokład.

Następnie podzieleni na wachty, ale jeszcze na nabrzeżu wyczytaliśmy się i każdy poznał swojego oficera, swojego starszego wachty i miejsce , na którym będzie spał. Kajutę i numer koi. Teraz już mogliśmy pakować się z bagażami na pokład, a właściwie pod pokład. Załoga z poprzedniego rejsu przygotowała dla nas śniadanie, które zjedliśmy z apetytem, rozpakowaliśmy się szybko i na rufie statku zebraliśmy w celu omówienia dalszych zajęć i planu rejsu.
Rozpoczęliśmy szkolenia. Z czego? Ze wszystkiego co musimy umieć na statku, na morzu, by statek płynął, by postawić żagle, gdzie mieszka szot, kontraszot czy gejtawy i gordingi, jak chodzić po rejach, jak zawiązać węzeł ratowniczy czy płaski. Kapitan nad wszystkim czuwał i pilnował czy każda wachta została przeszkolona z każdego zagadnienia.

W tym czasie wachta gospodarcza przygotowała obiad dla załogi schodzącej ze statku i naszej. Blisko 100 obiadków 😉 sama frajda w tym upale.
Szkoleń ciąg dalszy i tak do kolacji. Wieczorem padnięci, ale szczęśliwi : część rozstawiona na wachcie trapowej, część zwiedzająca port , i co się okazało?! W porcie trwała tak zwana „Noc muzeów”, koncerty, zabawa na plaży, która co kilka godzin pojawiała się i znikała: 4 metry w górę i 4 metry w dół (pływy), muzyka i MY. Nie omieszkaliśmy skorzystać i chyba już była 2300 czy 2400 poszliśmy do Muzeum Morskiego.

Niedziela 5 czerwca przywitała nas pięknym słońcem i ciekawością nas samych co przyniesie dzień.
Po śniadaniu kontynuowaliśmy szkolenia, ale i mieliśmy czas wolny. Czekaliśmy, by się odkręcił wiatr na naszą korzyść. I w końcu na porannym apelu długo oczekiwana informacja : Dzisiaj po obiedzie wypływamy! Kierunek malownicza wysepka z rezerwatem ptaków Helgoland.

Pokonanie malutkiej śluzy u wyjścia z portu wymagało nie lada precyzji i koncentracji całej załogi.

Około 8.00 wpływamy do portu na wyspie, a tu niespodzianka, naszym oczom ukazał się przycumowany dobrze nam znany żaglowiec STS Kapitan Borchardt! Ostatni rejs , jaki na nim odbyliśmy to zeszłoroczny na The Tall Ships Baltic Regatta w Kłajpedzie. Dwa piękne, polskie żaglowce na tak małej, niemieckiej wysepce przycumowane burta w burtę.

Czasu nie mieliśmy wiele, ale wyspę zdążyliśmy obejść w trzy godziny i o 13.00 oddaliśmy cumy, pomachaliśmy Birchardtowi i ruszyliśmy z prądem i wiatrem w górę Jutlandii. Perspektywa opłynięcia półwyspu, czyli wielogodzinne żeglarstwo morskie, bezkres morza, ciekawość, jak nas ugości Morze Północne w części z nas wywoływała motyle w brzuchu. Pogoda , jak w bajce: piękne słońce, wiatr smagający nas po twarzach, tak, że części z nas przypiekły się nosy na raka.
Prądy, tak jak i wiatr mogą żeglarzom pomagać lub utrudniać żeglugę. W tej chwili wszystko można zobaczyć na mapach prognoz pogodowych i morskich. I doświadczony kapitan wie, kiedy przeczekać, by potem ruszyć ze wsparciem morza. Zrzuciliśmy kotwicę. I na niej przeczekaliśmy, aż prądy zmienią swój kierunek.
Po kliku godzinach ze wsparciem wiatru i prądów popłynęliśmy dalej w kołysaniu fal morskich i przechyłach. Kilka osób doświadczyło nawet nocnego wypadnięcie z koi J I, jak prawdziwi żeglarze stawialiśmy i zrzucaliśmy żagle pod okiem naszych czterech oficerów : Piotra, Tomka, Andrzejów dwóch i oczywiście bosmana Sylwka i samego kapitana. Graliśmy w gry i zabawy przygotowane przez Elmo, uczyliśmy się locji i oznakowań świetlnych statków w nocy. Do tego codzienne apele z podniesieniem bandery czyniły z nas załogę co raz bardziej ze sobą zżytą.

Następny port, jaki mieliśmy w perspektywie to Helsingor – duńskie miasto na północnym wschodzie Zelandii, położone 40 km na północ od Kopenhagi nad cieśniną Sund. Jego atrakcją jest piękny zamek Hamleta – Kronborg, który obeszliśmy z zewnątrz, pluskając się i rzucając kaczki na pobliskiej plaży.

Jeszcze mrożona kawa w pobliskiej kawiarni, zakup pamiątki i wracamy na pokład naszej dzielnej Pogorii.

Obiad zjedzony, cumy i szpringi oddane. Hej żeglujże żeglarzu, całą nockę po morzu!
W drodze na Bornholm, płynąc cieśniną duńską u wybrzeży Kopenhagi sternik musiał ściśle pilnować toru wodnego, gdyż ruch tam był, jak na lotnisku, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zdjęcie z samolotem. Pięknie, blisko i głośno.
Na Bornholmie, w małym porcie Nexo zabawiliśmy dwie godzinki, w tym czasie tankując paliwo i zdejmując kilka żagli rejowych, które w czekającym po powrocie remoncie statku, zostaną oddane do żaglowni. Trochę łyso wyglądał fok maszt, ale do Helu już tylko doba. W drodze na Hel Andrzej Ostrowski opowiedział nam wzruszającą historię swojego dzieciństwa i zażyłości z wujem Rotmistrzem Witoldem Pileckim.
Hel przywitał nas przyjaźnie, niemal rodzinnie. Napajanie się jego urokiem i spacer promenadą helską to zawsze chwyta za serce. To jak pierwsze kroki w domu po długiej podróży. Wieczorem przed snem obejrzeliśmy zdjęcia i wysłuchaliśmy fascynującej opowieści Waldiego z jego 3 letniego pobytu na Svalbardzie: Morze Arktyczne, lodowce, misie polarne i strzelba zawsze u boku.
Noc była krótka, bo już o 5000 odbijaliśmy od nabrzeża, kierując się do Gdyni. Porządki i klar na pokładzie robiony w morzu i łza co raz bardziej kręcąca się w oku. Sea Towers z daleka wita nas dostojnie, niechybnie przyciągając nas wzrokiem. Cumy i szpringi rzucone, trap rozstawiony. WRÓCILIŚMY. Szczęśliwi i spełnieni, każdy z innymi odkryciami i przeżyciami. Ale wszyscy, jako jedna Załoga.
